James Horner zginął w katastrofie lotniczej.
A trzeba wam wiedzieć, że właśnie on był kiedyś moim ulubionym kompozytorem muzyki filmowej. "Kiedyś", to znaczy konkretnie, jak byłem nastolatkiem. Później utracił tę pozycję na rzecz Jamesa Newtona Howarda czy Johna Williamsa i tak jednak był dla mnie zawsze w czołówce.
Rozpoznawalny od razu po swoim czteronutkowym motywie, który wplatał w ścieżkę dźwiękową prawie każdego filmu, przy jakim pracował. W ostatnich latach miałem zresztą wrażenie, że popadł w twórczą stagnację, wciąż przetwarzając stare motywy i tworząc muzykę, która już nie wybijała się na tle innych. Ale wystarczy posłuchać jego starszych kompozycji, by wiedzieć, że ten człowiek naprawdę miał talent.
"Titanic", "Braveheart", "Gniew oceanu", "Krull" - to są ścieżki dźwiękowe, które w pełni to pokazują i to te zachwycające melodie słyszę w głowie, gdy pada nazwisko "Horner".
I za te niekwestionowane muzyczne dzieła szacun dla ciebie, James.